Podczas pracy na kuchni nie sposób się nudzić. Zawsze jest co robić. No chyba, że już nie ma co robić… Wtedy robi się głupoty ?
Pewny hotel, do którego miałem zaszczyt uczęszczać na miesięczne praktyki, był najlepszym na to dowodem. Załapałem się na wyjazd na staż w ramach programu Sokrates. Pojechałem do zimnej i pięknej Szwecji na miesiąc w ramach praktyk.
Zobaczyłem inny świat, dodatkowo zyskałem inne spojrzenie na europejską gastronomię i warunki w niej panujące. Przez miesiąc opiekowały się mną i moimi znajomymi uczennice tamtejszej szkoły gastronomicznej z miejscowości Åtvidaberg. W rewanżu, kiedy one przyjechały do Krakowa, my opiekowaliśmy się nimi.
Mieliśmy wspólne praktyki w powyższym krakowskim hotelu. Na kursach gotowania często wspominam te chwile z nutą nostalgii i uśmiechem na ustach. Uśmiecham się zawsze, ponieważ takiego pokazu bareizmu, jakiego doświadczyłem wtedy, nie miałem później przez długie lata.
Na wstępie, jako że byliśmy nowymi pracownikami, należało nas przeszkolić z zasad BHP. Nie byłoby w tym nic dziwnego, oprócz faktu, że owe szkolenie było prowadzone w języku… Polskim. Pominę fakt, że obywatelki Szwecji rozmawiały jedynie po angielsku i szwedzku. Pani od szkolenia BHP niestety władała jedynie mową Sienkiewicza.
Przez kilka godzin Szwedki patrzyły się na nią niczym cielątka w namalowane wrota. Po wszystkim podpisały dokument z poświadczeniem odbycia szkolenia i mogły ruszyć do akcji (Sic!). W restauracyjnej kuchni ciężko było znaleźć kogokolwiek ze znajomością języka, co wiązało się z tym, że staliśmy w grupie i patrzyliśmy się na kucharzy. Oni odpowiadali nam tym samym. Po kilku godzinach przeważnie uzyskiwaliśmy remis, ze względu na wyczerpanie mocy przerobowych związanych ze spojrzeniami i byliśmy wypuszczani ze zmiany dużo za wcześnie.
Moja słowiańska dusza nie czuła się obrażona takim rozwojem wypadków. Niestety potomkinie walecznych ludów północy były zawiedzione, ponieważ przyjechały się uczyć tajników polskiej kuchni. Jeśli chodzi o dania, były one klasyczne i klasycznie smaczne. Natomiast pikanterii dodawały historie, które się tam wyprawiały.
Jednego dnia zszedłem do magazynu suchego w podziemiach hotelu, gdzie kucharz postanowił swój czas w pracy wykorzystać na hobby rzeźnicze. Przywiózł maluchem prosiaka z własnego domostwa i postanowił go przerobić w magazynie na szynki, kiełbasy i pasztety. Akurat nakryłem go, jak z dzikim wyrazem twarzy ganiał za wieprzowiną z nożem, na moje nieszczęście wypuściłem go na korytarz, w sumie to ich ?, po czym rozpoczęła się gonitwa hotelowymi korytarzami. W nagrodę po wszystkim kucharz zaszczycił mnie „nagrodą” w postaci mycia magazynu, który wyglądał jak po slasherowym horrorze klasy C.
Innego dnia kucharze na popołudniowej zmianie byli bardzo znudzeni i postanowili się rozerwać. W tym celu przygotowali sobie balony, które po napompowaniu i złączeniu w kształt ludzki ubrali w kitel, spodnie i czapkę kucharską, po czym powiesili je na lampie. Pani ze śniadań po włączeniu światła na kuchni zobaczyła kucharza – samobójcę, powieszonego na lampie. Mało brakowało, a sama by dostała zawału lub zapaści.
W szkole gotowania też nie próżnowaliśmy, zawsze zdarzało się tam coś ciekawego. Nauka gotowania niektórym przychodziła jak z płatka, u innych jak po grudzie. O podstawach nauki gotowania pisałem w artykule o tym samym wdzięcznym tytule <LINK>. Oprócz próby wysadzenia szkoły moi koledzy mieli także inne pomysły w zanadrzu. W jeden dzień postanowili odegrać scenę z kultowego filmu z Clintem Eastwoodem pt.: „Za garść dolarów”.
Tam główny bohater pod ubraniem ma schowane żeliwne drzwiczki od piecyka, co czyni go kuloodpornym. Jakoś wrogowie nie pomyśleli, aby strzelać gdzie indziej ?. Podobny koncept wymyślili koledzy na lekcji technologii gastronomicznej. Jeden schował pod bluzę kucharską pokrywkę. Przy nauczycielce zaczęli się szarpać, w końcu jeden odepchnął drugiego i biorąc okrutny zamach nożem ugodził kolegę w klatkę piersiową. Nauczycielka prawie zaliczyła zawał, oklapła na fotel i zaniosła się płaczem. W sumie ja też (miałem prawie zawał, nie oklapłem i nie płakałem :P).
Stan przedzawałowy miałem, ponieważ wyobraziłem sobie, co by się zdarzyło, gdyby pokrywka się obsunęła i drugi kolega w nią nie trafił. Zawsze miałem plastyczną wyobraźnię i nóż widziałem wbity po rękojeść w serce naszego szkolnego Clinta. Pani Aneta była równą nauczycielką, nikt nie dostał nawet uwagi. Chłopaki natomiast do końca semestru ją przepraszali. Więcej szczęścia niż rozumu, nikomu nic się na to szczęście nie stało.
Podczas kursów gotowania często przestrzegam przed brakiem wyobraźni. Najgorszy jest także brak logicznego ciągu przyczynowo – skutkowego. Akurat mieliśmy naukę krojenia warzyw i ogólnej obsługi noży.
Jeden z kolegów, którzy mieli te bardziej ekskluzywne praktyki (w gwiazdkowym hotelu, a nie w zapyziałej stołówce szkolnej) bardzo psioczył na tępe noże w pracowni. Był do tego stopnia zdegustowany, że w przypływie agresji po kolejnym razie, kiedy nóż zsunął się mu z cebuli, wziął zamach i cisnął nim przez okno. I tutaj rozwijam ciąg przyczynowo – skutkowy i najbardziej prawdopodobne scenariusze.
Po pierwsze mógł nim ktoś oberwać w głowę (w Krakowie to swego czasu był jeden z elementów rozrywki), w najlżejszym przypadku mogło się skończyć guzem. Nóż mógł podziurawić, ranić lub zabić dosłownie wszystko, począwszy od przechodniów, zwierząt, samochodów. Padło na zaparkowanego malucha kolegi z klasy. Auto miało dziurę w dachu, nóż na szczęście nie wyrządził nikomu krzywdy. Natomiast krzywdę wyrządził wpierw właściciel auta rzucającemu, po czym wydusił od niego fundusze pokrywające łatanie maluszka.
Przy tak niewdzięcznej grupie nauka gotowania szła jak krew w piach. Chociaż część z nas miała serce do gotowania i chęć do rozwoju umiejętności. Jeśli także macie taką chęć to zapraszam na nasze kursy kucharskie w naszej szkole gotowania ?