Napisz do nas

Email: kontakt@warsztatqulinarny.pl

    Blog

    Ciemna strona gastronomii cz XVIII

    Jako, że organizujemy w naszej szkole gotowania wieczory panieńskie, ich naturalną konsekwencją jest ślub i wesele ?. Niedługo (na co mam nadzieję i jak podejrzewam – cała gastronomia również) wesela ruszą z kopyta.

    Nie wątpię, że będą wprowadzane coraz to „logiczniejsze” zabezpieczenia i obostrzenia. Organizatorzy weselni wraz z Państwem młodym na pewno sobie dadzą z nimi radę 🙂 Co prawda na łamach naszej „szkolnej gazetki” poruszaliśmy już różne kwestie, związane z mrocznymi ścieżkami gastronomii, lecz mamy obawy, że zbyt mało opowiadaliśmy o weselach.

    Podczas warsztatów kulinarnych opowiadamy o różnicach pomiędzy systemami pracy w wybranych lokalach gastronomicznych. Zgoła inny system mają kucharze w hotelowych restauracjach. Różni się on od pracy w restauracjach i jest również odmienny od tego w lokalach, obsługujących imprezy okolicznościowe.

    Ale wracając do meritum… Wesele jest zwieńczeniem kilkumiesięcznej ciężkiej pracy. Trzeba znaleźć salę weselną, klepnąć termin u księdza, znaleźć orkiestrę albo Dj-a. Jeśli uda się to zrobić w miarę sprawnie, parę młodą czekają kolejne przeszkody, w stylu produkcji zaproszeń, rozpiski, gdzie i kogo usadowić. Następny krok to casting na menu okolicznościowe (więcej na ten temat pod tym odnośnikiem) <LINK>

    Później nasi bohaterowie będą musieli załatwić napoje wyskokowe, ciasta, ubrania, nauki przedmałżeńskie i wiele, wiele innych rzeczy. Na szczęście wieczór panieński organizuje przeważnie świadkowa lub najlepsza psiapsiółka. Generalnie, jak już człowiek dopłynie do momentu, kiedy stoi pod kościołem/urzędem stanu cywilnego i wszyscy niemiłosiernie (niby przypadkiem) gniotą prawicę z kółkiem na palcu, to już ma wszystkiego serdecznie dość.

    Nie od dziś wiadomo, że wesele jest organizowane dla gości, a nie dla państwa młodych. Goście mają różne pomysły i różnie się zachowują. Generalnie większość rodzin to podobne do siebie przykłady przekroju społecznego. Zawsze pojawi się ktoś z klasy średniej i wyższej. Każdy ma w rodzinie wujka samo zło, który jest w stanie zrobić porutę w najmniej odpowiednich momentach. Dodatkowo alkohol pity w ilościach hurtowych nie pomaga w niczym.

    Często podczas kursów gotowania w Krakowie opowiadam o organizacji takich przyjęć. Niejednokrotnie uśmiecham się do wspomnień z przeszłości, jak to się robiło wesela i co tam się działo.

    Zacznę od mojego pierwszego. Tę fuchę załatwił mi kolega ze szkoły. Mieli z ojcem taki rodzinny interes, który polegał oczywiście na organizowaniu wesel od strony kuchennej. Byłem tam pomocnikiem, ponieważ akurat to wesele było robione w rodzinie. Byli jednocześnie gośćmi i pracownikami. Przyznam, że było to dość ciekawe połączenie.

    Pracowałem z panem Stefkiem, który miał nerwicę natręctw. W skrócie wyglądało to tak, że podczas wydawania rosołu (czyli pierwszego dania), on najchętniej wydałby już barszcz z krokietem, czyli danie ostatnie. Średnio w połowie naszej pracy, czyli w okolicach 22, pod wpływem alkoholu włączał mu się autopilot i tryb powrotu do domu. Wtedy o tym nie wiedziałem, a Stefek po prostu wyszedł zapalić – i zniknął. Poszedł na piechotę jakieś 20 kilometrów do domu, w kitlu kucharskim i drewniaczkach. Wydawkę niestety musiałem dokończyć sam, ponieważ reszta gości/pracowników wypadała już z obiegu z powodów przekroczenia stężenia procentów we krwi.

    Z kolei w innym terminie mieliśmy obstawiać wesele w jednej z remiz. Tam wzniesiono się na szczyty pomysłowości. Padła w niej chłodnia, więc wynajęto chłodnię mobilną. Podjechał Jelcz z agregatem i blaszaną paką. W środku były rozłożone drewniane regały. Z jego boku wystawała rozczulająca wtyczka… Miałem podobną ówcześnie w żelazku.

    Po podpięciu cała maszyneria odżywała i generowała jakieś 8-10 stopni chłodu. Było to dość nieporęczne, ponieważ trzeba było non stop biegać przed remizę i z powrotem.

    Wtedy też pierwszy raz użerałem się z mamą pani młodej. Mamy od pań młodych są jak harpie. Nie należy ich drażnić, bo mogą wyrywać płaty mięsa swoimi szponami ? a tak na poważnie – zazwyczaj najbardziej się wszystkim interesują i najwięcej ingerują. Matka miała coraz to ciekawsze pomysły, jeśli chodzi o wygląd potraw i ich serwowanie. Nadmienię, że była to remiza, więc ciężko było tam odstawić Wersal. Oczywiście staraliśmy się, aby wszystko wychodziło jak najlepiej. Niestety, jeśli się ma zastawę z pięciu różnych kompletów, dodatkowo nagryzionych przez ząb czasu i w zasadzie inne zęby pewnie też, lodówkę marki Jelcz, jeden trzon i patelnię uchylną, to nie można się spodziewać cudów. Dodatkową frustrację mojego przełożonego pogłębiła powyższa pani harpia, ponieważ nie pomyślała, aby zaopatrzyć pracowników kuchni w choćby wodę, co przeważnie było standardem na weselach. Gwoździem do trumny okazała się niezrozumiała przez nikogo poza mną gra słów mojego pryncypała. Po pierwszym dniu przygotowań zagaił do pana młodego, że pasowałoby coś poczytać wieczorem i to w dodatku coś w stylu „PANA TADEUSZA”! Na co pan młody filozoficznie odparł, że on wolał „Krzyżaków”… I wyszedł.

    Zostałem tylko ja, mój przełożony i jego głupia mina. Innymi czasy mój kolega został ubłagany przez pomoc kuchenną, aby zrobił jej kameralne wesele w rodzinie. Kolega, wraz z trzema innymi pomocnikami, wyrazili zgodę.

    Na miejscu okazało się, że owo (kameralne) wesele jest organizowane na około dwie setki osób. Kolejną niespodzianką było to, że jako chłodnię zaadaptowano garaż typu blaszak. Nadmienię, że był lipiec, a mięso już na nich w nim czekało. W tym udka z kurczaka, kupione w promocji i po terminie ważności.

    Podczas kursów gotowania uczymy, jak prawidłowo przechowywać takie rzeczy (oczywiście te z terminem ważności). W zasadzie tu nie trzeba warsztatów kucharskich, żeby znać takie podstawy i żeby nie zatruć wszystkich gości: kupić świeże mięso i przechowywać toto w chłodniach. W garażu powitał ich nieziemski zapach zepsutego mięsa i hordy much.

    Dodatkowo dzień wcześniej lokalny masarz stworzył kaszankę, która czekała w wiadrach podobnych do tych, w których u mojej babci nosiłem węgiel. Czyli – średnie, metalowe, powyginane i brudne jak nieszczęście wiaderko. Takie właśnie pojemniki, ustawione w szpaler, zastali bohaterowie mojej opowieści. Spędzili tam trzy dni, bowiem trzeba było wszystko przygotować. Spali na sianie, ponieważ goście zaczęli się już zjeżdżać na imprezę. W międzyczasie zostali oskarżeni o zwędzenie… Szynek i kiełbas w ilościach hurtowych – ponieważ według naocznych świadków było ich więcej.

    Na koniec dostali okrojoną wypłatę, która była policzona po znajomości i zawiniątka z prowiantem. Okazało się, że były to w przewadze upieczone w dużych ilościach przypraw udka i kaszanka swojskiej produkcji. Za kolejnym zakrętem porzucili zawiniątka. Może nie hołdowali zasadzie zero waste, a może nie chcieli się zatruć – tego nie wiadomo do końca. Jedyne, co wiadomo to fakt, że to było ich ostatnie wesele, robione po znajomości.

    Jeśli zastanawiacie się, jak zrobić dobrze imprezy okolicznościowe, możecie się tego dowiedzieć podczas warsztatów kucharskich w naszej krakowskiej szkole gotowania. Przed weselem natomiast zapraszamy na wieczór panieński. Więcej informacji możecie uzyskać pod tym odnośnikiem <LINK>.

    Do zobaczenia w następnych odsłonach ?